Swoją agencję ratingową uruchomili Chińczycy, mają uruchomić Rosjanie, a teraz zapowiedziały to trzy – skądinąd bardzo doświadczone – osoby z polskiego rynku kapitałowego. To absurd.
Przeczytałem właśnie „Przełomowy projekt na rzecz poprawy wiarygodności rynków”, autorstwa Adama Maciejewskiego, Leszka Pawłowicza i Wiesława Rozłuckiego.
Zgadzam się z diagnozą:
- zaufanie do polskiego rynku kapitałowego jest w opłakanym stanie, może tylko niewiele wyższe niż po krachu w 1994 r. (najbardziej przykre, że to zasługa polskiego rządu dyskredytującego giełdę tylko po to, by zniechęcić rodaków do OFE)
- istnieje luka w długoterminowym finansowaniu małych i średnich spółek i projektów infrastrukturalnych (choć tu akurat większą rolę niż rynek kapitałowy powinny pełnić banki i fundusze unijne)
- ratingi są drogie, a opłacanie ich przez emitentów budzi wątpliwości co do konfliktu interesów
- agencje ratingowe, od czasów upadku Enrona, systematycznie się kompromitują
- domy maklerskie i banki inwestycyjne, ograniczając koszty, rezygnują z produkcji analiz
- spada zainteresowanie małych i średnich emitentów pozyskiwaniem kapitału z rynku publicznego
- płynność obrotu na wielu giełdowych akcjach jest znikoma
Pełna zgoda. Autorzy „Przełomowego projektu…” to osoby, które mają kompetencje i/lub moc, by powyższy stan zmienić. Jednak, gdy poznałem proponowane lekarstwo, załamałem ręce.
Instytut Analiz i Ratingu ma być NIEZALEŻNY. To jej najważniejsza cecha, która ma ją uwiarygodniać i stawiać ponad komercyjnymi agencjami. Zawsze boję się tego słowa. Co ma zapewnić niezależność? Według autorów odezwy, „struktura akcjonariatu, corporate governance oraz wewnętrzne procesy i procesy decyzyjne”. Trzymam kciuki i czekam na konkrety, ale diabeł tkwi w szczegółach pomysłu.
Giełda zarabia na obrotach, łatwo więc określić, jakiego typu „niezależne” wyceny byłyby GPW na rękę. Te różniące się od bieżącej wyceny rynkowej. I najlepiej często zmieniane. Ale nie, to jest raczej niemożliwe. Fundując nam IAiR, pomysłodawcy zdają się bowiem twierdzić, że istnieje jakaś fundamentalna, prawdziwa wartość papieru (akcji czy obligacji).
Są różne teorie na ten temat w świecie finansów. Załóżmy, że faktycznie jest taka wartość (choć pewnie w momencie czytania tego zdania różni się ona od tej, która „obowiązywała”, gdy czytałeś pierwsze zdanie tego tekstu). Skąd butne przekonanie pomysłodawców, że to ich instytucja będzie potrafiła ją znaleźć? Odpowiedzią jest „najwyższa jakość zasobów ludzkich gwarantująca najwyższy poziom przygotowanych analiz”. Czyli IAiR ma zatrudnić najlepszych analityków (zostawmy na razie rozważania na temat znaczenia słowa “najlepszy”). To może sporo kosztować. Przy krachu w 2008 r. przypominano, że do agencji ratingowych idą raczej mniej bystrzy absolwenci wyższych uczelni finansowych. To dlatego ci z Goldman Sachs czy JP Morgan tak łatwo mogą im wcisnąć …różowe okulary.
Załóżmy nawet, że IAiR będzie na to stać. Kto za to zapłaci? Emitenci. Model biznesowy pomysłu to nadal na nich narzuca koszty całego procesu.
„Emitenci zlecają usługę ratingu i researchu GPW, która z kolei podzleca tę usługę Instytutowi, zatrzymując odpowiednią marżę uzasadnioną rolą GPW jako dystrybutora oferty Instytutu”
No to wreszcie poznałem intencje GPW, spółki giełdowej, która powinna na swym biznesie zarabiać. Choć pomysł chyba nie ucierpiałby, gdyby ją z tej układanki wyłączyć.
Nawet Warren Buffet ma nietrafione inwestycje. Co jeśli instytucja, która w pomyśle posługuje się odpowiedzialnym epitetem „publiczna”, się pomyli? A, jestem przekonany, będzie się mylić przy co drugiej korekcie prognoz spółki X, załamaniu w branży Y, przejęciu firmy Z. Czy nie będzie to oznaczało jeszcze większej degrengolady w zaufaniu do instytucji rynku kapitałowego? Kto wypłaci Kowalskiemu odszkodowanie, gdy ten – ufając w opinię IAiR – straci na rekomendacji swoje oszczędności? Zapewne IAiR, bo giełda ma działać przecież jedynie jako „dystrybutor oferty Instytutu”.
Dbajmy o zaufanie do polskiego rynku kapitałowego. Inwestujmy w edukacje drobnych inwestorów, karzmy giełdowych oszustów i prezesów-malwersantów, patrzmy na ręce „grubasom”, kłóćmy się z politykami porównującymi giełdę do kasyna. Ale nie idźmy tą drogą, proszę…
———–
Bardzo dziękuję Renacie Żukowskiej z GPW Media za polemikę (cała treść w komentarzu pod tekstem). Chciałbym się odnieść tylko to jednego jej punktu.
4. Jeśli chodzi o niezależność ratingów to tutaj pozwolę sobie na porównanie z rynkiem medialnym. Media finansowo zależne są od reklamodawców i też można spekulować na temat obiektywizmu publikacji w takich warunkach. Jednak chyba zgodzimy się, że redakcje nie wchodzą w skład biur reklamy. Nieco podobną sytuację mamy w przypadku agencji ratingowej, której jednym z fundatorów mogłaby być warszawska giełda.
Będę się upierał, że słowo „niezależność” jest nadużywane w przypadku nowego pomysłu. Po pierwsze, nie agencja ta nie będzie niezależna (będzie nadal finansowana przez emitentów). Po drugie, jeśli ma być „niezależna”, to wnioskuję a contrario, że już istniejące są „mniej niezależne”. To trochę trąci nieuczciwą konkurencją. Polecam komentarz Piotra Smolenia, CFA, który poleca GPW inne rozwiązanie – wsparcie kilku komercyjnych, mniejszych agencji …
Idąc medialnym tropem, który Pani rozpoczęła – widzę to inaczej. To trochę jakby na rynek prasy ekonomicznej wszedł nagle tańszy (albo bezpłatny) dziennik. Na dodatek przy wsparciu instytucji publicznej. Czytelnicy pewnie chętnie zaczną lekturę, ale czy wydawca zagwarantuje, że treść będzie lepszej jakości , stanowisko redakcji będzie jednolite i niezmienne, a konieczności sprostowań nie będzie? Martwię się o wydawcę, bo uszczerbek na jego wiarygodności uderzy w cały rynek prasy i w czytelników.