W spółkach publicznych, w przeciwieństwie do prywatnych, rady nadzorcze mają duży sens – pod warunkiem, że ich członkowie mają wiedzę i „jaja” – uważa Robert Gwiazdowski, były członek rady nadzorczej IDMSA.
Robert Gwiazdowski, fot. Marek Wiśniewski
Przed tygodniem poruszyłem temat bezradności rad nadzorczych, na przykładzie wypadków w WGI i IDMSA. W poniedziałkowym „Pulsie Biznesu” tematem tym zajmuje się głębiej „nieoceniony” Emil Górecki. Teraz tylko mała wprawka, czyli miniwywiad obiecany w tłicie.
Zatem pytam: Warto było się w to pakować, skoro problemy brokera były powszechnie znane?
Robert Gwiazdowski: Każdy z nas miał inne powody wejścia do tej rady i chyba dla żadnego z nas nie były to powody finansowe – choć na forach internetowych podobno można było spotkać takie opinie (nie wiem bo osobiście nie czytam co piszą anonimowi autorzy na tych forach). Aczkolwiek przeczytałem kilka anonimowych maili, jak również podpisanych, które dostałem z ostrzeżeniami co się dzieje w spółce. Kilka przedstawiało teorie spiskowe, przy których inne teorie spiskowe mogą się wydawać dziecinadą – ale potęgowały „czujność”.
No to po co?
Mnie osobiście korciło przyjrzenie się od środka jak funkcjonuje rynek kapitałowy, co do którego zawsze pozostawałem sceptyczny. W ogóle nie gram na giełdzie – mam tylko po jednej akcji paru spółek jako „wejściówki” na walne zgromadzenia. To jeszcze z przełomu stuleci, gdy odbywały się takie gorące walne zgromadzenia, na których na jedną zarejestrowaną akcję wchodził pełnomocnik i kilku substytutów.
Pierwsze wrażenie po wejściu do rady?
Takie, o jakim mówił jeden z polityków. Że po wygraniu wyborów najbardziej zaskoczyło go to, że rzeczywistość okazała się gorsza, niż ją opisywał jak był w opozycji . „Wilk z Wall Street” mógłby się od naszych wilków z Książęcej sporo dowiedzieć.
Fakt, weszliście do rady równo z premierą tego filmu…
I po zmianach w akcjonariacie. Zmiany w akcjonariacie wymuszały i uzasadniały zmiany w RN – spółka przestawała być spółką kolegów, których nadal mogliby kontrolować rodzice.
Skład rady nie wydawał się Panu nieco egzotyczny?
Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że spółka potrzebuje poprawienia wizerunku i w związku z tym z niebezpieczeństwa płynącego dla nas – że nasze nazwiska tylko do tego mają służyć. Ale przykład WGI był pouczający – niektórzy ludzie uczą się na błędach własnych, inni na cudzych.
Wizerunek uległ poprawie?
Podobno nasze powołanie zapobiegło odebraniu spółce licencji już w grudniu ubiegłego roku.
Jakieś inne efekty?
Samo zapoznanie się z spółką i strukturą jej działalności wymaga czasu – a w tym przypadku sprawy spółki to głównie sprawy spółek znajdujących się w jej portfelu – i to spółek z różnych branż. Zadanie było proste i trudne zarazem. Nie mogliśmy dać się nabrać, że spółka znów wymieni przysłowiowego psa wycenionego na „100” na dwa koty po „50”.
Co na to audytorzy?
Zmieniliśmy audytora wewnętrznego, który rozpoczął pracę od audytu spraw poruszonych przez KNF. Spotkaliśmy się z audytorem zewnętrznym i po kwartale było wiadomo, że szanse na przetrwanie spółki nie są zbyt duże, bo ani pies ani koty nie są warte tyle, na ile je wcześniej wyceniano…
Robertowi Gwiazdowskiemu dziękuję za szczerość. Opinie innych członków rady, w poniedziałkowym „PB”.